Trek To Yomi

Polski samuraj też potrafi machać kataną, czyli recenzja Trek to Yomi

ematyka feudalnej Japonii, a szczególnie jej wizja ukazana przez legendarnego reżysera Akirę Kurosawę, od dawien dawna rozpalała moją wyobraźnie na temat honorowych samurajów i spektakularnych walk na ostre katany. Premiera Ghost of Tsushima sprzed niespełna dwóch lat wyraźnie pokazała, że nie tylko ja, ale i wielu innych graczy na świecie chce więcej opowieści o Kraju Kwitnącej Wiśni. Za odwzorowaniem wspomnianych realiów niekoniecznie muszą stać japońscy deweloperzy – co doskonale pokazało studio Sucker Punch Productions – dlatego też swoich sił przy tworzeniu gry Trek to Yomi spróbowało polskie studio Flying Wild Hog. Jak wyszło? Oj, fani klasycznych opowieści o samurajach zacierajcie ręce!

Trek to Yomi tworzył głównie rzeszowski oddział studia Flying Wild Hog przy ścisłej współpracy z Leonardem Menchiarim. Studio to możecie kojarzyć z kilku produkcji, a co więcej z paru, które wyszły/wyjdą w tym roku. Przede wszystkim twarzą Flying Wild Hog od 2014 roku była rozwijana przez nich marka Shadow Warrior – ta doczekała się trzeciej części zaledwie dwa miesiące temu. Przygody Lo Wanga przypadły graczom do gustu za sprawą komediowej natury głównego bohatera oraz niezwykle dynamicznego gameplayu rodem z Dooma. Flying Wild Hog w ostatnich latach mocno się rozrosło, co pozwoliło na rozwój kilku IP jednocześnie. Owocem tego jest omawiane Trek to Yomi, a także zapowiedziane na ten rok Evil West oraz Space Punks. Bardzo cieszy taki dynamiczny rozwój rodzimego studia.

Trek to Yomi

Fot. Screen z gry Trek to Yomi

Nie będę jednak ukrywał, że to właśnie na Trek to Yomi czekałem najbardziej z rosnącego portfolio studia. Gra bowiem od pierwszych zapowiedzi zachwycała pomysłem i przede wszystkim stylem graficznym. Zacznijmy jednak od fabuły, bo ta choć prosta, to potrafi skutecznie przykuć na te kilka godzin zabawy. Jak zapowiadali twórcy, produkcja ma być krótkim, ale intensywnym przeżyciem, które będzie można porównać do spektakularnego kina samurajskiego. I w rzeczy samej tak jest. Głównym bohaterem tej historii zostaje młody samuraj Hiroki, który już jako dziecko został obciążony przysięgą złożoną umierającemu mistrzowi – obiecał chronić za wszelką cenę mieszkańców jego wioski. Chłopak latami ćwiczył, by sprostać temu zadaniu, lecz nie wszystko idzie zgodnie z planem i jego życiowy cel zdaje się być poza zasięgiem. Ostatecznie Hiroki musi zmierzyć się nie tylko ze swoim wrogiem, ale i z siłami wykraczającymi poza jego pojmowanie.

Zobacz również: Shadow Warrior 3 – recenzja gry. Ten cholerny smok

Historia w Trek to Yomi nie odkrywa koła na nowo, to można powiedzieć na pewno. Przede wszystkim sprowadza się ona do zemsty. Ta jednak będzie możliwa dopiero, gdy Hiroki zrozumie swoją drogę, pogodzi się z demonami przeszłości, a ostatecznie postawi wszystko, by dotrzymać obietnicy złożonej jego mistrzowi. Całość będziemy poznawać podczas podróży przez świat gry, czy to podczas rozważań bohatera w trakcie licznych starć, czy poprzez niezwykle klimatyczne i ładnie wyreżyserowane przerywniki filmowe. Chciałbym w tym miejscu powiedzieć coś więcej o wydarzeniach, których doświadczymy podczas przechodzenia kolejnych rozdziałów, ale lepiej będzie zostawić to wam do poznania w trakcie rozgrywki. Zdradzę tylko, że dzieją się rzeczy nie z tego świata, a fani japońskiego folkloru i legend będą wniebowzięci. Leonard Menchiari odwalił tu kawał dobrej roboty. No i podpowiem, że warto przechodzić grę kilka razy, bo możemy ujrzeć inne zakończenia.

Trek to Yomi

Fot. Screen z gry Trek to Yomi

Poza historią największe wrażenie zrobiła na mnie oprawa audiowizualna. Ta przykuwała oko graczy od pierwszych zapowiedzi, a podczas rozgrywki robiła jeszcze lepsze wrażenie. Już podczas pierwszych minut z grą zachwycał styl rodem z filmów Kurosawy, i nie mówię tu tylko o czarno-białej stylistyce. Doświadczymy tu filtrów stylizujących na klasyki kina, jak charakterystyczne „skazy” taśmy filmowej – typu grube ziarno, migające, jasne artefakty czy trzaski dźwiękowe. Od pierwszej chwili poczułem się jak podczas seansu Siedmiu samurajów czy Straży przybocznej lata temu – brakowało tylko szalejącego na ekranie Toshiro Mifune. Dalej też mogliśmy doświadczyć podobnych odczuć, na przykład podczas charakterystycznych głośnych i zniekształconych dźwięków otoczenia (szczególnie podczas szalejącej wichury). No i oczywiście duży plus za dubbing wykonany w całości przez japońskich aktorów głosowych. Zwyczajnie wszystko jest tu dopięte na ostatni guzik, przez co nic nie wytrącało z poczucia bycia częścią kina samurajskiego ze złotego okresu. Okej, jakbym miał się do czegoś przyczepić, to byłyby to trochę drętwe animacje walk i poruszania postaci, które stawały się zauważalne w lokacjach z bardziej przybliżoną kamerą. Ale to taki szczegół.

Zobacz również: In Nightmare – recenzja gry. To nie Little Nightmares

Ważnym elementem Trek to Yomi jest oczywiście walka. System walki nie sili się, aby zasypywać nas niestworzonymi kombosami czy nieskończonymi możliwościami. Przez większość gry będziemy stosować bloki, słaby atak oraz silny atak. Z czasem odblokowujemy nowe umiejętności, jak łuk czy nawet broń palną – te jednak wymagają amunicji, którą musimy znaleźć. Możemy też stosować bardziej złożone kombinacje, ataki z tyłu, nowe kontry i tak dalej. Tutaj można jednak ponarzekać, że twórcy mało zachęcają do używania tego arsenału, ale na wyższych poziomach trudności trzeba już korzystać ze wszystkich wspomagaczy. Ale nawet korzystając tylko z podstawowych umiejętności, można poczuć, że system walki został zaprojektowany naprawdę zgrabnie. Walki mimo prostoty wymagają do nas dużej uwagi i skupienia. Przeciwnika możemy bowiem szybko załatwić kontrą, atakiem od dołu (kierunek plus słaby atak) czy pchnięciem, lecz jeśli damy się uderzyć i wpadniemy w serię ataków, da się bardzo szybko zginąć. I przez całą grę daje to masę frajdy.

Tytuł za pierwszym razem przechodziłem na normalnym poziomie trudności i ten zdawał się być optymalny. Przez większość czasu przeciwników dało się ubić przy umiarkowanym wysiłku z naszej strony. Cały czas trzeba było być zwyczajnie czujnym i nie dać się podejść większej grupie wrogów. Ważne było też sprawne parowanie. Przez większość czasu, bo niestety zdarzały się momenty niezbalansowane, które nawet na normalu potrafi dać w kość – to na pewno do poprawy. Przy trzecim czy czwartym (odblokowywanym po pierwszym przejściu) poziomie trudności zabawa się kończy i trzeba już mocno zacisnąć zęby – coś dla soulsiarzy.

Zobacz również: Trzy wymiary znaczy lepiej? Recenzja Kirby and the Forgotten Land

Trek to Yomi to ciekawe i niepowtarzalne doświadczenie, które mimo krótkiej kampanii robi piorunujące wrażenie przede wszystkim oryginalną stylistyką. Twórcy popracowali nad podniesieniem imersji do granic możliwości, przez co doświadczenie z grą naprawdę można porównać do obcowania z dziełami mistrza Kurosawy. Oczywiście nie wszystko jest tu idealne, ale małe bolączki są skutecznie graczowi wynagradzane. Właśnie na taką grę czekałem, gdy lata temu chłonąłem klasyki japońskiego kina! To kto następny da nam równie fantastyczne doświadczenie z honorowymi samurajami w roli głównej?

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Redaktor działu Gaming i Mobile

Kontakt: m.chrzczonowski@tech-room.pl

Więcej informacji o

Dodaj komentarz

Wejdź do świata filmów i seriali na:

Movies Room logo